Aleksandra Sójka: Barcelona zamiast „osiemnastki” (WYWIAD) - KPR Ruch Chorzów
Aleksandra Sójka: Barcelona zamiast „osiemnastki” (WYWIAD)
7 kwi 2021
|
Rozmowa z Aleksandrą Sójką ukazała się w "Magazynie KPR Ruch Chorzów". Przed wybuchem pandemii rozdawaliśmy go naszym Kibicom podczas meczów w hali MORiS, teraz jednak nie mamy takiej możliwości, gdyż spotkania są rozgrywane bez publiczności.
Zapraszamy więc do lektury wywiadu w formie elektronicznej (poniżej), a cały magazyn można pobrać i przeczytać TUTAJ
- W lutym 2018 r. juniorki Ruchu wygrały w ćwierćfinale mistrzostw Polski z CKS SMS Szczecin. Ale jedna z rywalek mocno dała im się we znaki. Tą rywalką byłaś Ty. 16 goli w jednym spotkaniu - to musiało zrobić wrażenie!
- Gra Szczecina w juniorkach opierała się wtedy głównie na mnie. Rzuciłam 16 goli - to się zgadza, ale sporo z nich było z rzutów karnych. Wykonywałam je 10 razy i miałam w tym elemencie 100 procent skuteczności.
- To był Twój „mecz życia”? Co rzuciłaś, to wpadło?
- Nie, tak na pewno nie było. Pamiętam, że w tamtym meczu miałam też kilka rzutów niecelnych lub obronionych przez Paulinę Jaśkiewicz, która stała w bramce Ruchu.
- Zagrałaś wówczas przeciwko kilku zawodniczkom, które obecnie są Twoimi koleżankami w pierwszej drużynie Ruchu.
- Tak, w drużynie juniorek Ruchu grały wtedy: Marcelina Polańska, Viktoria Tyszczak, Natalia Stokowiec, Dosia Nimsz, Sandra Kiel, Klaudia Grabińska oraz wspomniana już Paulina Jaśkiewicz, która później wyjechała do Stanów Zjednoczonych.
- Można powiedzieć, że „załatwiłaś” sobie tamtym meczem kontrakt w Chorzowie?
- Trudno mi powiedzieć, czy akurat tym meczem. Trener Jarosław Knopik, który przyjechał wtedy z Ruchem do Szczecina, powiedział, że nie decydowało tylko to spotkanie i że oglądał mnie od dłuższego czasu. Czy tak było, trzeba by już zapytać trenera. Rozmowy o moim przejściu do Chorzowa zaczęły się dwa tygodnie po turnieju MP juniorek w Szczecinie. Najpierw rozmawiałam z trenerem Knopikiem, później z prezesami Zioło i Sevkoviciem.
- Wahałaś się przed przyjęciem oferty z Chorzowa?
- Miałam do wyboru także Pogoń Szczecin, która była wysoko w tabeli. Trenowałam z dziewczynami z Pogoni, ale wiedziałam, że parę sezonów posiedzę, zanim zacznę wchodzić na boisko. Drugą opcją był dość młody zespół Ruchu, w którym widziałam większe szanse na granie. To była chyba jedyna słuszna decyzja.
- Mając 19 lat, zmieniłaś środowisko. Zostawiłaś rodzinę, koleżanki i zdecydowałaś się na podróż niemal przez całą Polskę.
- Ze Szczecina do Chorzowa kawałek jest. Rodzice na początku się sprzeciwiali. Mama w końcu powiedziała, że to moje życie i że jeżeli chcę grać w piłkę ręczną, to chyba jest to jedyny słuszny wybór. Powiedzieli, że mam zaryzykować. A wrócić do Szczecina zawsze mogę.
- Rodzice zachęcali Cię do uprawiania sportu?
- Nie, wręcz przeciwnie. W czwartej klasie szkoły podstawowej w Szczecinie powstała klasa sportowa. Miałam wtedy umowę z mamą, że muszę mieć średnią powyżej 5,0, bo inaczej mnie wypisuje. Później poszłam do gimnazjum i znów było podobnie. Moja mama jest nauczycielką w klasach I-III, nic więc dziwnego, że zależało jej na tym, bym postawiła na naukę. „Pchała” mnie do najlepszego gimnazjum w Szczecinie. Mówiłam jej jednak, że chcę dalej trenować, bo to mi się podoba. W końcu mama zgodziła się, żebym poszła do gimnazjum sportowego, gdzie prowadzone były treningi piłki ręcznej. Gimnazjum było w sumie blisko domu, ale warunek pozostał: świadectwo z paskiem. W liceum mama nie miała już nic do gadania, bo wiedziała, że mnie nie przekona. Z drugiej strony nauka też zawsze była dla mnie ważna, nigdy tego nie zaniedbywałam. Dobrze jest mieć wyjście B.
- Jak przyjęły Cię koleżanki z Ruchu?
- Znałam kilka dziewczyn z juniorek. Gdy przyszłam na pierwszy trening, przyjęły mnie miło. Zaczęło się zabawnie. One do mnie mówiły po śląsku, ja nie wiedziałem, o co im chodzi. Robiły to specjalnie. Musiały mi wszystko od zera tłumaczyć. Oktawia Mrozek powiedziała do mnie pierwsze zdanie: „Możesz to wrzucić do hasioka?”. A ja na to: „A co to jest hasiok i gdzie to jest?”. Albo po jednym z treningów w szatni Oktawia, Żana Lipok i Madzia Drażyk śmiały się, że prawie „ciu…łam enta”. Miały ubaw, bo nie znałam słowa „enta”. Próbowały mnie przekonać, że po polsku to brzmi „ętę”, nabijały się, że mój polski to właśnie takie „ą, ę” (śmiech). Koniec końców, Madzia uświadomiła mi, że to znaczy po prostu „wywrócić się”. Teraz już bardziej rozumiem gwarę śląską. Doszło do tego, że jak czasem rozmawiam z mamą, to mama nie wie, o co mi chodzi. Niektóre słówka weszły mi już w krew.
- Masz jakieś ulubione słowo po śląsku?
- Na przykład nylonbojtel.
- Co zapamiętałaś z pierwszego sezonu w Ruchu (2018/19)?
- Jak tu przychodziłam, to nie sądziłam, że w pierwszym meczu wyjdę w pierwszym składzie. A tak było. To był wyjazd do Koszalina. Na ten mecz ze Szczecina przyjechała moja mama. Pamiętam, że… praktycznie nic nie pamiętam z tego meczu (śmiech). Bardzo niewiele. Tylko to, że raz mogłam rzucić, ale był z tego rzut karny. A oprócz tego nic - kompletna pustka. Po pierwszym sezonie w Ruchu byłam zadowolona, dużo czasu spędzałam na boisku - i w obronie, i w ataku. Trochę bramek udało się rzucić. Czego chcieć więcej.
- Później był kolejny sezon - pierwszy dla Ruchu w zawodowej Superlidze. Jak go wspominasz?
- W moim drugim sezonie w Ruchu grałam trochę mniej, ale i tak miałam szansę wejścia na boisko w każdym meczu. Na początku ligi, w meczu z Lublinem, rzuciłam siedem goli. Później to się już nie powtórzyło. Jako zespół walczyłyśmy o utrzymanie. Gdy do końca pozostawało kilka meczów, wybuchła pandemia. Przed nami w tabeli była Piotrcovia, mogłyśmy się utrzymać, ale mogłyśmy także spaść. Na szczęście władze Superligi zadecydowały, że nikt z ligi nie spadnie, nadal więc gramy z najlepszymi drużynami w kraju.
- W obecnym sezonie „Niebieskie” ponownie walczą o utrzymanie.
- Sytuacja jest trudna, jak przed rokiem, ale są także pewne różnice. W tamtym sezonie wygrywałyśmy tylko z Piotrcovią, a z innymi zespołami grało nam się ciężej. W tym sezonie już dwa razy pokonałyśmy Elbląg, a raz przegrałyśmy jedną bramką - w meczu, który był do wygrania. Jest Jarosław, z którym gramy na styku, przed sezonem zwyciężyliśmy z nim w sparingu. Jest także Koszalin, z którym wygrałyśmy w Chorzowie po karnych. Czemu więc tego nie powtórzyć za kilka tygodni? Są też takie mecze jak np. z Kobierzycami - do 50. albo 55. minuty gramy dobrze, ale coś się zacina. Albo mamy słabszy fragment na początku drugiej połowy. Jeśli zlikwidujemy te przestoje, to parę punktów innym drużynom powinnyśmy urwać, a wtedy utrzymanie nadal będzie w zasięgu.
- Obecny sezon, ze względu na pandemię, jest specyficzny. Poza pierwszymi seriami mecze rozgrywane są bez publiczności. Jak gra się w pustych halach?
- Kibice są naszym ósmym zawodnikiem. Wiadomo, że u siebie gra nam się z nimi łatwiej, na pewno by nam pomogli. Teraz praktycznie nie odczuwamy różnicy między meczami domowymi a wyjazdowymi - poza tym, że będąc w roli gościa, musimy gdzieś dojechać na halę. Początkowo mecze bez kibiców trochę przypominały nam sparingi, później przyzwyczaiłyśmy się do tej sytuacji, że jest cisza. Staramy się zagłuszyć tę ciszę swoimi okrzykami, musimy być w trakcie meczów głośne.
- W zawodowej Superlidze Ruch ma mniej okazji do fetowania zwycięstw, ale za to gdy już wygrywa, to Wasza radość jest ogromna.
- W poprzednim sezonie trener Ryszard Jarząbek (prowadzący drugi zespół Ruchu w sezonie 2019/20 - przyp. red.) powiedział nam mądrą rzecz, że jest chyba niewiele dziewczyn i niewiele zespołów, które wytrzymałyby tyle porażek co my. To jest dość ciężka sprawa pod względem psychicznym, ale my dajemy sobie z tym radę. W tym sezonie także nie mamy zbyt często okazji do świętowania, chociaż - jak już wspomniałam - zmieniło się to, że potrafimy wygrać z więcej niż jednym zespołem.
- Po treningach i meczach znajdujesz jeszcze czas na oglądanie piłki ręcznej, czy wolisz poświęcić go na co innego?
- Zawsze gdy leci mecz, to go oglądam - czy to mężczyzn, czy kobiet, czy to Liga Mistrzów, czy nasza Superliga. Kiedyś oglądałam nawet Bundesligę. Staram się także przygotować do naszych meczów. Gdy na przykład mamy grać z Koszalinem, to czasem oglądam trzy razy mecz tej drużyny. Powiem więcej: zdarzało mi się konsultować niektóre akcje z różnych meczów z Madzią Drażyk (wieloletnią zawodniczką Ruchu, która od tego sezonu gra w Piotrcovii - przyp. red.). Ma takiego samego bzika na punkcie piłki ręcznej jak ja, więc się bardzo dobrze dogadujemy. Nagrywam telefonem jakąś akcję i wysyłam Madzi z pytaniem: „jak powinni zachować się obrońcy, żeby nie padła bramka”. Ona ma smykałkę do taktyki i albo od razu poda mi rozwiązanie, albo po wspólnej dyskusji do niego dojdziemy.
Z Magdaleną Drażyk, byłą zawodniczką KPR Ruch Chorzów, w Berlinie
- Czy chciałabyś zostać w Ruchu na dłużej?
- Mój kontrakt z Ruchem kończy się po tym sezonie. A co będzie dalej, zobaczymy już wkrótce.
- Tęsknisz za Szczecinem? W trakcie sezonu udaje Ci się odwiedzić rodzinne strony?
- W pierwszym sezonie wracałam do Szczecina mniej więcej raz na miesiąc. Terminarz był ułożony tak, że ostatni weekend miesiąca miałyśmy przeważnie wolny. Wtedy jechałam do Szczecina. Później było już coraz trudniej - w trakcie poprzedniego sezonu w domu byłam dwa razy: na święta Bożego Narodzenia i na urodziny siostry. Ostatni raz do Szczecina pojechałam w sierpniu ub. roku, na weekend podczas okresu przygotowawczego.
- Rodzina odwiedza Cię na Śląsku?
- W poprzednim sezonie moja mama i siostra przyjechały na ferie, a niedawno odwiedzili mnie rodzice. Razem spędziliśmy na Śląsku Boże Narodzenie. Chciałabym widywać ich częściej, ale dziesięć godzin w pociągu czy sześć godzin w aucie - to jednak dużo. Brakuje czasu. Gdy mamy trening w piątek, a później w poniedziałek rano, to nie opłaca mi się wyskoczyć do Szczecina na chwilę.
Ola z siostrami na wycieczce w Wiedniu
- Masz jakieś ulubione miejsca w Chorzowie?
- Park Śląski. Fajnie tam się biega. Biegać lubiłam od zawsze, ale nie mam tu na myśli udziału w biegach masowych. Bardziej po swojemu. Czasem nawet nie wiem, gdzie biegnę. Po prostu - przed siebie.
- Na Śląsku nie tylko grasz, ale także studiujesz.
- Jestem studentką drugiego roku fizjoterapii na Akademii Wychowania Fizycznego w Katowicach. To studia dzienne, plan zajęć mam dostosowany do planu naszych treningów. Na niektóre zajęcia nie muszę chodzić, jeśli zaliczę wszystkie kolokwia. Na innych zajęciach muszę być np. tylko trzy razy. To wszystko zależy od prowadzącego. W każdym razie indeksu nie muszę już pokazywać mamie. Powiedziała, że na studiach „trzy” wystarczy. Kierunek studiów zmieniłam przed poprzednim sezonem.
- Wcześniejszy kierunek był ponoć związany z chemią, którą bardzo lubisz?
- To prawda. Studiowałam technologię chemiczną na Uniwersytecie Śląskim, ale niestety musiałam zmienić kierunek. Tamte studia były zbyt czasochłonne, jeśli chodzi o zajęcia, które nachodziły na nasze treningi. A obecność na zajęciach była obowiązkowa. Musiałam więc wybierać: albo jedno, albo drugie. Nie dało się tego pogodzić.
- Skąd Twoje zamiłowanie do chemii?
- W liceum miałam do wyboru: biologia albo chemia. Dla mnie wybór był prosty. Chemia, bo biologii bardzo nie lubiłam. Jak to zawsze mówi moja mama: mam umysł ścisły. Matematyka, fizyka, chemia… Zdawałam maturę rozszerzoną z chemii i matematyki. Podobały mi się tamte studia na kierunku technologia chemiczna. W sumie zawsze można kiedyś do nich wrócić, podobnie jak do domu.
- Fizjoterapia, którą obecnie studiujesz, to pomysł na przyszłość, po zakończeniu przygody z handballem?
- Już w liceum miałam profil klasy „odnowa biologiczna i fizjoterapia”, więc były zalążki tego wszystkiego. Podstawy mniej więcej znam. Zmieniając kierunek i uczelnię, pomyślałam, że to może być dobry pomysł w razie kontuzji, po której musiałabym zakończyć karierę, czy też po prostu po tym, jak zakończę grę w piłkę ręczną. Skoro mowa o kontuzjach, na razie mnie omijają i oby tak dalej.
- A czy widzisz kiedyś siebie w roli trenera?
- Kto wie, w sumie chciałabym zostać trenerem, byłaby to fajna przygoda.
- Najlepiej w Barcelonie?
- Uwielbiam Barcelonę! Kiedyś byłam z drużyną na obozie w Hiszpanii, mieszkałyśmy i trenowałyśmy pod Barceloną, ale na jeden dzień pojechałyśmy na wycieczkę do tego miasta. Barcelona bardzo mi się wtedy spodobała. Postanowiłam do niej wrócić. Rok przed moimi 18. urodzinami poszłam do mamy i taty z nietypowym pytaniem. „Czy mogłabym - zamiast wyprawiać osiemnaste urodziny w klubie, dla znajomych - pojechać do Barcelony?”. Myślałam, że mnie zaraz wyśmieją. Mama odparła: „Zastanowimy się”. Pół roku później przypomniałam się z tym tematem. Mama się zgodziła, byłam w wielkim szoku. To było jedno z moich marzeń. Poleciałam do Barcelony z moimi dwiema siostrami i chłopakiem jednej z nich. Oczywiście poszłam na mecz FC Barcelona. Kupiłam koszulkę, ale nie z nazwiskiem Messi. Zrobiłam sobie na niej swoje nazwisko.
- Lubisz piłkę nożną?
- Bardzo. Pamiętam, jak kiedyś przyszłam do salonu, gdzie tata oglądał mecz. Słyszałam ten słynny hymn Ligi Mistrzów. Grał Messi i Ronaldinho. Wtedy to się zaczęło. Muszę jeszcze zdradzić, że kiedyś - gdy byłam dzieckiem - tata wmawiał mi, że Barcelona gra w moim mieście (śmiech). Drużyna ma bowiem podobne barwy do… Pogoni Szczecin. Będąc dzieckiem, myślałam więc, że to niedaleko i mogę pójść na ich mecz, później tata uświadomił mi, jak jest naprawdę. Ale miłość do Barcelony pozostała. Nawet w trudnych momentach dla tego zespołu. Porażka z Bayernem Monachium 2:8 w Lidze Mistrzów bolała…
- Przesłanie dla młodych: warto czasami zrezygnować z „osiemnastki”, by spełnić marzenie?
- Zdecydowanie! Mogłabym o tej imprezie z okazji „osiemnastki” szybko zapomnieć, a tak mam piękne wspomnienia.
- Co jeszcze, oprócz Camp Nou i ekipy Messiego, urzekło Cię w tym mieście?
- Barcelona jest kolorowa. Mam wrażenie, że tam wiecznie świeci słońce. Najbardziej podobał mi się Park Güell, z różnymi mozaikami. Z jego szczytu można obserwować panoramę miasta. Chciałabym tam jeszcze wrócić. Marzy mi się, by mieć w Barcelonie dom...